19.03.2016

[Macaron-chan] Księga pierwsza - Opowieść o uwielbiającej makaroniki dziewczynie, której udało się przeżyć tysiąc lat

Ha! Ruszam ze swoją drugą nowelką do tłumaczenia! Tym razem jest to zbiór luźno połączonych ze sobą opowiadań. Najbardziej znana z pary, która włożyła trud w tworzenie książki, jest Wannyanpuu, która tworzyła PV do piosenek z serii Kagerou Project, Shuuen no Shiori i jeszcze paru piosenek.

To opowiadanie dotyczy niegrzeszącej inteligencją dziewczyny, która - chcąc spotkać się znów ze swoją przyjaciółką - postanawia spotkać się z nią za tysiąc lat poprzez... dożycie sędziwego wieku, przy okazji obserwując zmieniający się świat.

Ta historia została wcześniej wydana w internecie na 2ch, ale w wersji papierowej dołożono parę scen i rozbudowano narrację, by lepiej pasowała do formatu książki.

Nie jestem pewna sprawy z tytułami opowiadań - czy powinny zostać angielskie (jak w Kagerou Daze), czy też je tłumaczyć... Chociaż skoro to nie są nazwy własne, to lepiej je zostawiać po polsku...

Angielskie tłumaczenie: vgperson

Masterpost noweli




Otworzyła oczy na przenikliwie błękitne niebo.


Było tak jaskrawe, jakby chciało sprawić, by przymrużyła odrobinę oczy.
Patrząc bez namysłu na ogrom nieba, spacerowała po równym betonie.
Był to dzień jak każdy inny.
I niebo jak każde inne.
Kąpiący się w niezwykłym blasku spadającym na Ziemię, opatulający się w kojącym powiewie wiatru wczesnego lata – był to dzień jak każdy inny.
A jednak, nie tak jak każdego dnia, nie było żadnego znaku obecności Miko w laboratorium.
"Jest coś, o czym chciałabym ci jutro powiedzieć..."
Dziewczę wydęła wargi ze złością, przypominając sobie wypowiedziane wczoraj słowa Miko.
Posmutniała, by po chwili wyciągnąć z kieszeni makaronik i zjeść go ze smakiem.

Oto szczęśliwa opowieść o baśniowej dziewczynie uwielbiającej makaroniki.

* * *

Od dawna dziewczyna przyjaźniła się z Miko.
Zawsze trzymały się razem. Niemal od wieków.
I dziewczyna myślała, że się to nie zmieni, aż do czasu, gdy przyjaciółka odeszła.

Zapytała się podjadając makaroniki – Hej, co się stało?
Lecz ludzie z laboratorium, w którym pracowała Miko, twierdzili, że "być może porwał ją raj" albo "Może zmajstrowała coś pracując przy tunelu czasoprzestrzennym" – o bzdurach, których nie mogła pojąć.
– Ja nic nie rozumiem! Nie możecie tego wyjaśnić prościej?!
Naciskała na naukowców, lecz ci jedynie podzielali zmartwione spojrzenie i drapali się w głowy.
Ponieważ śledztwo w sprawie zniknięcia Miko wciąż się toczyło, w tamtym czasie nikt nie wiedział, co naprawdę się z nią stało.

– Czy ona jutro już będzie?
– Em... Nie wiemy.
– A pojutrze?
– Em, nie możemy powiedzieć z pełną pewnością, lecz być może Miko nie pojawi się ani jutro, ani pojutrze, a może nawet nigdy.
– Coooo? Ale ja nie chcę! Zróbcie coś!
– Nie możemy niczego zrobić na zawołanie...
Pracownicy przejmowali się wielce problemem dziewczynki i nie byli w stanie zdobyć się na spojrzenie jej w oczy.
Znudzona tym, że nikt na nią nie skupiał swej uwagi, dziewczyna postanowiła dalej zamartwiać się losem Miko, udając tymczasem triceratopsa.
W międzyczasie pracownicy laboratorium gorączkowo kontynuowali śledztwo dotyczące przyczyny zniknięcia Miko.

Rok minął, a najznamienitsze umysły wysnuły przyczynę zniknięcia.
Gdy ta została ujawniona, cały świat pogrążył się w smutku.
Oczywiście, była to skomplikowana materia, stąd dla małej dziewczynki wydawał się jedynie bełkotem.
Lecz pośród całego szwargotu znajdowało się coś, co nawet ona zdołała pochwycić.

Był nim fakt, że Miko odbyła podróż w przyszłość o tysiąc lat.

A będąc ścisłym: do drugiego sierpnia 2999 roku.
Do daty bardzo, bardzo odległej, a nawet jeszcze dalszej w przyszłości.
W świecie, w którym ludzie magli, ale nie musieli już żyć.

Wszystko wskazywało na to, że miało to związek z dziurą w czasoprzestrzeni, na którą napatoczyła się Miko.
Będąc najpiękniejszą i najmądrzejszą osobą w laboratorium, cały personel był zrozpaczony po odkryciu okoliczności zdarzenia, które jej się przydarzyło – jak gdyby zgasło samo słońce.
A ponieważ wszyscy mieli bystre umysły, zgodnie stwierdzili, że nigdy już nie zobaczą się z Miko.
Lecz dziewczynka była jedynie baśniową dziewczyną uwielbiającą makaroniki, zatem nie całkiem pojmowała stan rzeczy.

– Hej, ale tak poważnie, to gdzie poszła Miko?
– Już myśmy ci mówili, o tysiąc lat w przyszłość.
Choć po raz siedemnasty powtarzali tę rozmowę, po kapryśnym dziecku spływało to jak po kaczce.
– Żartujecie sobie. Poszła do cukierni po pączki z dziurką, nie?
– Nieee, wybrała się tysiąc lat w przyszłość.
– No, ale serio, powiedzcie mi prawdę!
– Mówimy ci! Prawda jest taka, że poszła o tysiąc lat w przyszłość!
– Fe! Wiedziałam, że tak powiecie, ciemniaki!
Po odpytaniu ich po raz czterdziesty, jak i po uderzaniu pięściami w pracownicze brzuchy bez szczególnego powodu, dziewczyna w końcu zaczęła przyjmować do wiadomości, że Miko rzeczywiście przepadła na tysiąc lat.

Jednakże dziewczę czuło, że musi coś z tym faktem zrobić.
Bo przecież nie usłyszała jeszcze od Miko tego, co tak bardzo chciała jej powiedzieć.
Miko nigdy w życiu nie złamała przyrzeczonej obietnicy. Więc na pewno w jakiś sposób dotrzyma słowa.

Dziewczyna mamląc makaronik zastanawiała się, czy być może nie spróbować i przetrwać całe tysiąc lat.

* * *

– No dobra. To co mam zrobić, aby przeżyć tysiąc lat?
Pytała się ludzi w całym laboratorium, lecz każdy jeden tylko na nią spojrzał i wzruszał ramionami.
– Jakby ci to... Ludzie nie dożywają takiego wieku.
– Hm, okej. To może inaczej. Więc co mam zrobić, aby przeżyć tysiąc lat?
– Ty nic z tego nie rozumiesz, prawda?
Pracownicy byli zdumieni i starali się ją zagłuszyć potokiem wiedzy.
Opowiadali jej o działaniu enzymów, o procesie starzenia i tym podobnych, oraz o wszystkich powodach, przez które ludzie nie są w stanie dożyć tysiąca lat.

Wszelkie monologi wylatywały drugą stroną przez uszy, gdy dziewczyna w najlepsze zajadała się makaronikami.
Nie rozumiała niczego ze skomplikowanych kwestii, które poruszali.
Wiedziała jednakże o tym, że zjadanie makaroników poprawiało jej humor.

Podczas odpytywania wszystkich naukowców po kolei, w końcu trafiła na samotnego starszego pana, który jej rzekł:
– Hm... To nie jest niekoniecznie niemożliwe, lecz ta metoda szczególnie...
– Naprawdę? Wypróbujmy ją!
Jej myśli były wypełnione niczym innym, jak Miko i makaronikami, i nie znalazło się wśród nich miejsce na słowa takie jak "ryzyko" czy "konsekwencje". Zgodziła się na propozycję starszego pana, nawet nie wypytawszy się wcześniej o szczegóły.

I tym sposobem dziewczę stało się obiektem doświadczeń dla pewnej organizacji.
Był to fantastyczny eksperyment, w którym manipulowało się komórkami iPS i zarodkowymi komórkami macierzystymi, jak też blekotali coś o telomerach, z którymi robili to i tamto.
Zaczęło się od nikłej nadziei, że być może uda im się odkryć formę życia zdolną przetrwać tysiąc lat, lecz szansa na to była nawet mniejsza od jednej na milion.
Oczywiście, dziewczyna nie zrozumiała niczego, co mówili o leku, i nie zmieniała tego stanu rzeczy.
Mimo iż był to eksperyment nie dający żadnej gwarancji na przeżycie ( za to z nagrodą w postaci niebotycznej sumy pieniędzy), jej największym zmartwieniem było ograniczenie na czas doświadczeń przyjmowanych dziennie makaroników.

Głęboko w swej duszy złożyła przysięgę w chwili, gdy połykała dany jej specyfik:
"Spotkam się z Miko za tysiąc lat, licząc od dziś!"
Nikt o tym jeszcze nie wiedział, ale – szczęśliwie dla niej – w tej samej chwili dziewczyna w mig stała się nieśmiertelna.

* * *

– Wszystkich, którzy przyjęli lekarstwo, prosi się o powrót do swoich pokoi.
Ludzie z organizacji odziani w czarne garnitury tak rzekli, a dziewczyna ruszyła ku wyznaczonemu jej pokojowi.
Puściwszy się truchtem po korytarzach budynku, przyglądała się jego wnętrzu. Zaskoczyło ją, że przywodziło na myśl bardzo drogi hotel. "Nie byłoby tak źle mieszkać przez tysiąc lat w ładnym miejscu" pomyślała.
Przybyła do drzwi prowadzących do jej pokoju, przy których kobieta w czerni podarowała jej kartę dostępu.

– Byłoby niewesoło, gdybyś ją zgubiła, więc proszę, pilnuj jej jak oka w głowie.
– Tak, proszę pani! – odparła dziewczynka z werwą.
Widząc jej niewinny uśmiech, kobieta w czerni zaniepokoiła się nieco.
– Jeśli kiedykolwiek zechcesz wejść do pokoju, należy włożyć kartę tutaj.
Kobieta wskazała na szczelinę znajdującą się nad klamką. Dziewczę kiwnęło głową i znów odparło z entuzjazmem – Jasne!
Włożyła kartę do szpary, a drzwi otworzyły się bezszelestnie. Dziewczyna zajrzała do środka i dostrzegła kryjące się za nimi olbrzymie stosy mang.
– Łaa, tu jest fantastycznie! Nie widziałam tylu mang w jednym miejscu od czasu, gdy byłam wczoraj w kawiarence z mangami!
– Możesz je czytać w dowolnej chwili.
– Dzięki! Pani jest taka miła!
Kobieta znów spojrzała zmartwiona i szepnęła "Nie sądzę" na tyle cicho, by nie usłyszało jej dziewczę, po czym szybko ją opuściła.
Dziewczyna aż do białego rana czytała przygody Doraemona.

– Pacjentów prosi się o zdanie raportu na placu.

Piskliwy głos wydobył się z pobliskiego głośnika, kończąc tym jej nocne przygody z Doraemonem.
Nie miała na to zbytniej ochoty, lecz dziewczyna zdecydowała się na przybycie na miejsce zbiórki.
Na miejscu spotkała innych, którzy razem z nią wypili lekarstwo.
Wkrótce jednak zauważyła, że było ich mniejsza liczba, mniej więcej połowa z grupy, z którą wcześniej się widziała.
Rozejrzeli się wokół z niepokojem, lecz dziewczyna jedynie pomyślała "Może cała reszta wylegiwała się w łóżkach. Aa, trzeba było też zaspać...", jedną ręką przekładając strony Doraemona.
Pacjenci znów wypili specyfik, została pobrana ich krew, i to było właściwie wszystko, czego wymagali.
Dni upływały na tych samych czynnościach w ten sam sposób.

Dziewczyna zaprzyjaźniła się z wieloma osobami w ośrodku badawczym.

Wśród nich była beztroska Maa-chan.
Wcześniej pracowała na nocną zmianę, by wesprzeć chłopca, którego lubiła, ale jakoś nie wyszło i postanowiła zapisać się na eksperyment. Maa-chan wyglądała na szczęśliwą za każdym razem, gdy o nim opowiadała. Jednakże czasem stawała z boku i patrzyła pustym wzrokiem w nocne niebo.

Był też wiecznie zły Kei-kun.
Uwielbiał patrzeć na konie, i w wyniku podziwiania ich w galopie każdego dnia stracił wszystkie pieniądze, i dlatego tu przyszedł. Mówił, że kiedy skończy się eksperyment i będzie miał dużo pieniędzy, z chęcią by wrócił do zajęcia, jakim było oglądanie koni.

Była też zazwyczaj przejęta Yuu-chan.
Miał roślinkę, która przynosiła radość za każdym razem, gdy się ją paliło. Paru ważnym ludziom to się jednak nie podobało. Jej to jednak nie zniechęciło – marząc o tym, że wszyscy kiedyś będą szczęśliwi, rozdawała nasionka na drogach wodnych całego kraju. Wkrótce zabrali ją i tutaj. Mówiła, że gdy dostanie już dużo pieniędzy i ją w końcu wypuszczą, będzie podróżować rozdając nasionka i cały świat czyniąc szczęśliwym.

Była też Satomi-chan – cicha, nie mówiła za wiele, i miała wiele ran ciętych na ramieniu.
Było wiadome, że rany zadawała sobie, lecz dziewczynka o tym nie wiedziała. Dlatego wymyśliła sobie, że Satomi-chan musiała walczyć z potężnym przeciwnikiem, skoro nabawiła się tylu blizn, i zawsze traktowała ją z należytym szacunkiem. Dziewczyna zbijała bąki razem z Satomi-chan nad mangami, a jedna przyjaźnie czuwała nad drugą.

Każdego dnia po doświadczeniach wszyscy przychodzili do pokoju dziewczyny, gdzie bawili się jej pastelowo różowymi włosami, a do białego rana rozmawiali ze sobą o swym doczesnym życiu. Dziewczyna potrafiła opowiadać bez końca jedynie o makaronikach, więc ochrzcili ją imieniem Macaron-chan.
Dziewczę nigdy nie miała innych przyjaciół poza Miko, dlatego kolejne dni z tak życzliwymi ludźmi były dla niej nowym, miłym doświadczeniem. Cieszyła się również z tego, że dostała swoją ksywkę – tak bardzo, że potrafiła skakać z radości po pokoju, gdy nikt nie widział.

Mimo to, z każdym dniem coraz mniej osób pojawiało się w bloku badawczym.
Tętniący życiem tłum pięciu setek ludzi pomniejszył się do liczby, którą szybko można było policzyć bez problemu.
Dwudziestego dnia eksperymentu Kei-kun nie pokazał się na testach.
Aż do tego momentu, dziewczyna wierzyła, że ludziom po prostu się zaczynało się nudzić i poszli do domu.
Jedak dziewczyna wiedziała, że nie to było powodem zniknięcia Kei-kuna.
Nie miał pieniędzy – musiał wręcz zostać aż do końca.
Nie było takiej możliwości, by chłopak zrezygnował w połowie eksperymentu.

– Gdzie zabraliście Kei-kuna?! – z niejaką złością odpytywała się kobiety w czerni. Ta odpowiedziała spojrzawszy na nią swym zwykłym, nieco zmartwionym wzrokiem.
– Kei-kun niestety zmarł. Mówiliśmy o tym tobie już na samym początku, czyż nie? Przystąpiłaś do programu z pełną wiedzą o tym, co może się wydarzyć.
– Em, naprawdę...? To chyba za wiele nie da się z tym zrobić.
– W rzeczy samej. A teraz proszę, przestań kopać naukowców w nogi.
Ponieważ kobieta w czerni tak powiedziała, dziewczyna przestała kopać starszego pana w czarnym stroju. I z pokorą powiedziała mu "Przepraszam" na miejscu zbrodni.

Jednak nie myślała zbyt głęboko w stylu "Och? A co możesz zrobić?".
Nigdy specjalnie nie przykładała uwagi do udzielanych jej wyjaśnień, a tym bardziej nie nie rozumiała, o co w ogóle chodzi z samym eksperymentem. Owego dnia, dziewczyna wypiła specyfik razem z innymi, bardziej przygnębiona niż zwykle.
Yuu-chan zaczęła kaszleć, jak gdyby wypiła za dużo wody.
Wszyscy śmiali się z niej, a ona rzekła "Ej, nie nabijajcie się ze mnie" z zakłopotanym uśmiechem.

Następnego dnia Yuu-chan nie przyszła na badania.

Wówczas dziewczę podjęło decyzję, iż ucieknie z ośrodka.

* * *

Następnego dnia wymyśliła plan ucieczki – Hej, powinnyśmy to zrobić razem!
Maa-chan i Satomi-chan nie odpowiedziały na jej propozycję, a jedynie słuchały jej w milczeniu.

Nazajutrz Maa-chan i Satomi-chan pojawiły się w jej pokoju.
– Zamierzamy zostać do samego końca – rzekły.
– Czemu? Chodźmy!
Obie dziewczyny uśmiechnęły się do niej smutno.

– My... przepraszamy. Przygotowałyśmy się na to, i mamy swoje powody, by tu zostać, aż otrzymamy pieniądze. Z nami będzie wszystko w porządku. Zaszłyśmy tak daleko, więc na pewno przetrwamy do końca.
Satomi-chan wręczyła dziewczynie zwitek papieru – Tu jest adres. Gdy skończą się te badania nad nieśmiertelnością, choćby nie wiem, ile miały zająć lat... Pobawimy się razem, okej? Będę wyczekiwać dnia, którego się ponownie spotkamy, Macaron-chan.
– Dobra.
– Zatem, żegnaj.
– Żadne żegnaj! Mówi się "do zobaczenia!"
– Ano tak. Do zobaczenia!

Maa-chan i Satomi-chan przetrwały do ostatniego dnia pobytu dziewczyny ośrodku, i odprowadziły ją z uśmiechami na twarzach.
Dziewczę było nieco smutne zostawiając je za sobą.
Jednakże nie okazywała łez. Gdy się już spotkają, będą mogły godzinami ze sobą rozmawiać.

Ucieczka okazała się niespodziewanie prosta. Choć miała wsparcie Maa-chan i Satomi-chan, to jednak gdy strażników nie było w pobliżu, bezpieczeństwa zapewniane w ośrodku było śmiechu warte.
Po prostu wyskoczyła z okna i zaczęła biec, nie oglądając się wstecz.
Maa-chan i Satomi-chan pomachały jej ze swoich pokoi. I machały jej, dopóki dziewczyna nie znikła im z oczu.
Biegła, obawiając się o swoje życie, więc nawet nie zauważyła ich gestu.

Niejeden by się zastanawiał, jak się czuły w tamtej chwili.
Czy się uśmiechały?
Czy były oblane łzami?
Dziewczyna nie wiedziała.

A to dlatego, że nigdy więcej ich nie spotkała.

* * *

Po nieprzerwanym biegu trwającym około godzinę, dziewczyna zdała sobie sprawę, że nikt z ośrodka nie ruszył za nią w pościg.
"Że coooo? To po co ja w ogóle biegłam..." pomyślała.
Zauważyła też, że nawet po godzinie biegania nie odczuwała zbytnego zmęczenia.
Na razie zdawała się jedynie na przeczucie, lecz w końcu zaczęła zauważać, że w rzeczy samej stała się nieśmiertelna.
Wspięła się na wysokie wzgórze i spojrzała w stronę ośrodka, lecz nie dostrzegła żadnych ruchów sugerujących pościg.
Porzuciła zamiar dalszego biegu, wybierając w zamian spacer rześkim krokiem przez szesnaście godzin.
Stając się nieśmiertelna, nie męczyła się wcale nawet po wielkim wysiłku. Jednakże, im dalej szła, tym głośniej jej brzuch wybijał marsza.
To nauczyło dziewczynę, że nawet mimo nabytej nieśmiertelności, spacer rześkim krokiem wciąż wywoływał głód.

Szła dalej bez celu.
Nie miała bladego pojęcia, gdzie się znajdowała.
Żadna z dróg, którymi podróżowała, nie wydawała się jej znajoma.
Błądziła tak przez mniej więcej tydzień, aż znalazła sporej wielkości miasteczko. Postanowiła do niego wkroczyć.
Znajdowała znaki informacyjne, lecz znajdowały się na nich nazwy miejsc, o których nigdy w życiu nie słyszała. Poczuła się tylko nieco smutno, będąc w nieznanym jej mieście.

Bardziej martwiła się tym, że była głodna.
Jej brzuch zazwyczaj wydawał urocze dźwięki, lecz teraz grał marsza o głośniej, i do tego bardzo nieprzyjemnie.
Oczywiście, nie mogła ona umrzeć z głodu. Co by się nie stało, wszak była nieśmiertelna.
Jednakże zajadanie się pysznościami ją uszczęśliwiało, zatem jedzenie było istotnym źródłem jej szczęścia.
Dlatego dziewczyna zaczęła grzebać w okolicznych koszach na śmieci.
I tak dała narodziny nieśmiertelnemu włóczędze.

– Co ta dziewczyna...?
– Co ona...?
Mieszkańcy miasteczka szeptali między sobą, jak tylko widzieli dziewczynę o różowo pastelowych włosach, jak również bardzo młodą, przekopującą się przez odpadki.
Każdy przechodzący obok niej raz na nią spojrzał, a niektórzy się zatrzymywali, rozmawiali o niej ze sobą, a nawet robili zdjęcia.
Jednak pozostali udawali, jakby wcale nie interesowali się dziewczyną.
Był to niecodzienny, niemal niemożliwy do wyobrażenia widok, który niespodziewanie pojawił się na ich drodze, co było całkiem zrozumiałe.
– Ooch, znalazłam dziś trochę ciasta! Hura!
Zupełnie nie zważając na ludzi wokół niej, przekopywała się przez śmieci z cukierni obok, ze smakiem pałaszując odpadki.
Zapytana, odpowiedziałaby, że to były zwyczajne, acz idealnie szczęśliwe dni. Uparte z niej dziewuszysko.

– Czemu grzebiesz w śmieciach?
Starszy pan pojawił się zaciekawiony po dwóch tygodniach po podjęciu przez dziewczynę nowego zajęcia.
Nosił znoszone ubranie, i niemal dosięgał pięćdziesiątki. Dziewczyna radośnie opychała się babką, którą przed chwilą wyrzucił.
– Nie mogę umrzeć, ale gdy jestem głodna, to czuję się, jakbym umierała, i dlatego szukam jedzenia – odparła zadowolona.
– Rozumiem... Raczej nie za bardzo rozumiem, lecz wydaje mi się, że najważniejszego się dowiedziałem.
– To jest naprawdę przepyszne!
– Ale pochorujesz się, dziecko, jeśli będziesz stołować się na śmietniku.
Oczywiście, dziewczyna była nieśmiertelna, więc mogłaby nawet żywić się tynkiem bez żadnej szkody dla swego ciała.
Lecz starszy pan o tym nie wiedział i z tego powodu zamartwiał się o nią.

Starszy pan wyciągnął makaronik ze swej kieszeni i wręczył dziewczęciu.
– Proszę. To dla ciebie.
– To naprawdę dla mnie?!
Nie mając styczności z makaronikami od dłuższego czasu, dziewczyna ucieszyła się niezmiernie i zakręciła się w kółko w miejscu.
Starszy pan zaśmiał się nad prostolinijnością dziewczyny.
– Ahaha, oczywiście! Jesteś na skraju śmierci, jak sądzę.
– Ja na pewno nie umrę, ale dziękuję! Hura!
– Co za dziwne dziecko...
Spałaszowała makaronik starszego pana w trzy sekundy, po czym zuchwale rzuciła – Chcę więcej!
– Cóż, nie mam więcej ze sobą, ale być może coś się znajdzie w moim domu – rzekł z cierpkim uśmiechem, drapiąc się po głowie.
– To chodźmy do twojego domu! – rzekła bez chwili wahania.
Podążała tuż za starszym panem w stronę domu staruszka. Zuchwałe z niej dziewuszysko.

* * *

– Łał, jaki on wielki! Co za dom!
Przybyli do eleganckiego domu z ogrodem. Dziewczynę przerósł rozmiar domostwa, którego zupełnie się nie spodziewała po staruszku w postrzępionym stroju.
– Wejdź do środka.
– Okej!
Weszła, jak jej nakazano, do wnętrza budynku, które okazało się bardzo przestronne. Znajdowały się w nim przedpokój z wieloma półkami na buty i śliczna kuchnia.
W ogromnym salonie było niewiele mebli, dzięki czemu wydawał się jeszcze bardziej obszerny.

Po wejściu do salonu, starszy pan wyciągnął makaronik z ołtarzyku Shinto i podarował dziewczynie.
Na ołtarzyku stało oprawione zdjęcie młodej dziewczyny.
– Moja córka je uwielbiała... – rzekł starszy pan, spoglądając na portret.
Z boku sprawiał wrażenie, jakby miał płakać.
Starszy pan wydawał się niezwykle samotny, więc po zjedzeniu makaronika dziewczyna nie mogła się powstrzymać od puknięcia staruszka w czoło.
– Życie zawsze ma w zanadrzu piękne chwile! Bacz na to!
Usta starszego pana zadrgały w uśmiechu na jej słowa.
– Mam na nie baczyć, hm? Zgoda.
– I tak ma być!
– Dlaczego... to tak, jakby moja córka wróciła do życia – zauważył starszy pan.
Wówczas dziewczyna zmartwiła się na myśl, że Miko mogłaby w odległej przyszłości umrzeć.

– Jest miejsce, do którego chcesz dotrzeć? – zapytał się starszy pan uwielbiającej makaroniki dziewczyny radośnie zajadającej się smakołykiem.
Dziewczyna pochyliła głowę w zamyśleniu. Po dłuższej chwili, jej twarz pokraśniała.
– Hm, chyba mam pójść o tysiąc lat w przyszłość.
– Tysiąc lat? To nie należy do prostych zadań.
– Aa, ale ty mi nie wierzysz, nie? Jestem pewna, że nie. No to uwierz! – dziabnęła palcem w bok starszego pana.
– Ależ ci wierzę, wierzę ci!
– I tak ma być!
Dziewczyna z zadowoloną miną wróciła do pałaszowania makaroników. Starszy pan usiadł na poduszce znajdującej się w salonie i zapalił papierosa. Zdawał się być usatysfakcjonowany widokiem pożywiającej się dziewczyny.

– A zatem, co sądzisz o przeczekaniu tutaj tysiąca lat? – starszy pan zapytał się dziewczyny, która skończyła jeść, najwyraźniej opchana słodyczani.
– Ooch, to dobry pomysł!
– Czyż nie?
– Bardzo panu dziękuję!
– Nie, to ja powinienem tobie dziękować.
– Em, no dobra... pozwalam tobie mi dziękować.
– Hmm...
Po czym starszy pan znów się zaśmiał.

* * *

Spędzanie czasu ze starszym panem było dla niej niezwykle przyjemne.
Każdego dnia, bez wyjątku, kupował jej makaroniki.
Ze wszystkich przysmaków i potraw najbardziej smakowały jej makaroniki, stąd samo to niesamowicie ją uszczęśliwiało.

Ostatnio dziewczyna bardzo wciągnęła się w krwiodawstwo, a najlepsze w tym było to, że w w ramach podzięki dawali jej słodycze.
Nie powinno się pobierać krwi w ciągu trzech miesięcy od ostatniego pobrania, lecz dziewczyna przychodziła raz na tydzień do ośrodka i zaprzyjaźniła się z pracującym tam doktorem.
Nie miała poza tym nic więcej do robienia, stąd miała bardzo wiele czasu wolnego.
– Nudzi ci się, czyż nie? – mawiał starszy pan, co zawsze nieco denerwowało dziewczynę.
– Wcale nie, jestem zajęta przyglądaniem się mrówkom w parku, i liczeniem ziaren piasku na ziemi, i jeszcze plam na suficie!
Opowiadała, wpatrując się w migoczące wieloma kolorami niebo.
Lecz w rzeczy samej, była znudzona.

Czasem, starszy pan gwałtownie zalewał się płaczem.
Kiedykolwiek dziewczyna słyszała szloch dobiegający z sypialni, wychylała głowę zza szpary drzwi.
Nigdy nie pytała o powód jego płaczu, ani nic nie wspominała o jego córce.
Lecz za każdym razem, gdy uspokajała staruszka, upominała się o zapłatę w postaci trzech makaroników.

Choć mieszkała ze starszym panem, nie wiedziała o nim nic.
Nie miała pojęcia, co robił całymi dniami, co lubił jeść, bądź czym lubił się zajmować, albo powodu, dla którego samotnie mieszkał w tak wielkim domu. Czy miał przyjaciół, ani gdzie się podziała jego żona.
Uznała te kwestie za niewarte zainteresowania, i nigdy nie przeszło jej przez myśl, że powinna i o nie się zapytać.
W zasadzie, nigdy nie myślała o tym, że powinna więcej z nim rozmawiać, czy poklepywać z troską po głowie.

* * *

Mieszkała tak ze starszym panem przez osiem lat i osiemdziesiąt dwa dni.
Rozchorował się pięćdziesiątego drugiego dnia dziewiątego roku, i zmarł osiemdziesiątego drugiego.
Zmarł na zakaźną chorobę nieznanego pochodzenia, która rozprzestrzeniała się po całym świecie.
Czas inkubacji wahał się od kilku dni do kilku lat. Choroba nie miała żadnych widocznych objawów aż do miesiąca przed śmiercią z jej przyczyny, a obecnie nie znaleziono na nią leku.
Dziewczyna nie miała o tym pojęcia, ale była to ta sama choroba, która zabrała ze sobą córkę starszego pana.

Dziewczyna była nieśmiertelna, więc choroba nie stanowiła dla niej problemu, lecz zwykłym ludziom – wręcz przeciwnie. Zaraza rozprzestrzeniała się nie dając wytchnienia, pochłaniając całe miasto.
Jeden po drugim, mieszkańcy miasteczka umierali, aż została sama jedna.
Zastygłe powietrze i chłodny wiatr były skutkiem fali śmierci, która przetoczyła się przez obecnie opustoszałe miasteczko.
Lecz dziewczyna przeżyła.
Przeżyła ich wszystkich.

– Głupek...

Dziewczyna wymamrotała do samej siebie, jedynej w miasteczku.
– Skoro już nie żyjesz, to nigdy więcej nie kupisz mi makaroników, prawda...?

Przygotowała pogrzeb starszego pana bez żadnych zaproszonych gości.
Zapaliła trzy należące do niego papierosy Seven Star i położyła je na ziemi.
Dym niósł się w powietrzu po zamarłym miasteczku.
– Chciałabym od pana trochę makaroników...
Nie usłyszała jednak odpowiedzi.
Posmutniała, po czym spojrzała w niebo.
Po odejściu starszego pana, niebo przez cały czas zachowywało szary kolor, jakby zostały wyprane ze swych dawnych barw.
Ze wzrokiem utkwionym w niebie, zjadła ostatni makaronik kupiony dla niej przez starszego pana.
Był przepyszny, tak jak każdy jeden, który od niego otrzymała.

Dziewczyna płakała przez krótką chwilę.

Skończyła jeść makaronik, wytarła łzy, i ruszyła w podróż.

Szła przed siebie.
Przez niekończące się pustkowia.
Wzdłuż migoczących wybrzeży.
Wśród kołyszących się drzew.
Pomiędzy wznoszącymi się budowlami.
Aż po horyzont lądu.
Aż po horyzont wód.
Szła bez ustanku.



Do przodu, przed siebie.

* * *

Po pewnym czasie odkryto lek na chorobę, która zabrała ze sobą starszego pana.
Było to możliwe dzięki krwi, którą pobrano dziewczynie podczas pobytu ze starszym panem, który nosił w sobie chorobę.
Kiedy chłopiec z tą chorobą został poddany transfuzji jej krwi, stał się pierwszym przypadkiem wyleczenia się z zarazy.
Lekarze z całego świata badali tajemnicze komórki krwi i zdołali stworzyć lek na chorobę, po której spodziewano się, że zniszczy ludzkość.
O dziewczynie nie było żadnych informacji osobowych, stąd nikt nie mógł się dowiedzieć, kto oddał krew. Cudowne krwinki należące do nieznanej osoby określano mianem "Bożej Kropli".

"Dziękuję za uratowanie mi życia!" chłopiec, wybawiony przed śmiercią dzięki owej krwi, marzył o tym, by rzec te słowa swemu bezimiennemu dobroczyńcy.
Zapytany, co zrobi zaraz po wyjściu ze szpitala, rzekł coś niepojętego typu "Nie wiem, może pójdę do tajnej bazy?" ze śmiechem.

Lecz baśniowa dziewczyna uwielbiająca makaroniki, która uratowała świat, nie mogła dowiedzieć się o tej osobie, jej szczęściu oraz wdzięczności.

Postanowiła iść tam, gdzie ją nogi poniosły.

* * *

W czasie, gdy szła, minęło około sto lat.
W tym czasie wiele państw upadło, sprowadzając wiele zamętu na świat. I wielu ludzi poniosło śmierć w sporach na wielką skalę.
Nijak się to do niej naprawdę miało, stąd nie zwracała na to żadnej uwagi.
Szła tak bez żadnej myśli w głowie przez setkę lat, lecz pewnego dnia niespodziewanie wróciła myślą do ośrodka badawczego, w którym niegdyś spędziła czas.

– Ciekawe, czy Maa-chan i Satori-chan mają się dobrze?

Dzięki tej nagłej myśli, postanowiła odwiedzić przyjaciółki.
Adres, który przekazały jej Maa-chan i Satomi-chan, wskazywał na miejsce w Japonii. Gdy zastanowiła się głębiej, to wcześniej mówiły, że chcą spotkać się pod tym adresem, gdy eksperyment się zakończy i będą nieśmiertelne.
Dziewczyna w owym czasie znajdowała się w Europie, dlatego zabrało jej półtora roku spacer żwawym krokiem z powrotem ku Japonii, aż wreszcie dotarła na umówione miejsce.
Lecz nie było żadnego domu w miejscu, o którym mówiły. Tylko jedna szeroka droga.
Sprawdziła drugi i trzeci raz, ale nie mogły się pomylić. Na pewno... dziewczyna była zaniepokojona.
Mogło się okazać, że już nigdy nie spotka Maa-chan i Satomi-chan. Dziewczyna nie mogła znieść takiej myśli.

Poszła zatem do instytutu badawczego chcąc dowiedzieć się o miejscu pobytu Maa-chan i Satomi-chan.
Gdy wróciła do ośrodka niosącego tyle wspomnień, na miejscu natknęła się na odmienione otoczenie, w którym nie było śladu po budynku.
Już dłużej nie istniał przypominający hotel ośrodek badawczy. Zamiast niego znajdowały się wielki park oraz
dworzec podniebnych autobusów.

– Hah? To powinno być tu... – Przekręciła swą głowę. Jakby na zawołanie, przy przystanku wylądował podniebny autobus.
Nie miała pojęcia o losie, jaki spotkał Maa-chan i Satori-chan, więc na razie wsiadła do pojazdu.
To była jej pierwsza przejażdżka, a widoku z lotu ptaka nigdy nie doświadczyła w swym życiu; choć chodziła po świecie od ponad stu lat, była to dla niej zupełna nowość.
Widok z autobusu był tak olśniewający, że aż musiał mrużyć oczy.

Pojazd zdawał się opustoszały.
Oprócz starszego pana siedzącego na swym siedzeniu, w autobusie nikogo nie było.
– Hej, staruszku? Czy ten ośrodek naukowy tu, gdzie jesteśmy, został zburzony?
Była od niego starsza o mniej więcej pięćdziesiąt lat, lecz nie przykładała uwagi do takiego szczegółu, i niegrzecznie odezwała się do starszego pana per "staruszku".
Był nieco zaskoczony faktem, że przemówiła do niego młoda dziewczyna o włosach w pastelowo-różowym kolorze (lat 126).
Mimo to odpowiedział na pytanie bezczelnej dziewczyny.

– Zdaje mi się, że zdarzyło się to, gdy byłem mały. Najwyraźniej robili coś podejrzanego, co wyszło na światło dzienne. Nie jestem pewien szczegółów dotyczących tego, co tam robili, lecz nie skończyło się to dobrze.
– A co z Maa-chan? I Satomi-chan?
Dziewczynę z każdą sekundą ogarniało coraz większe przerażenie z każdym druzgoczącym słowem, które wypowiadał staruszek, stąd zapytała się w czymś na kształt paniki. Pan nie miał pojęcia, o czym ona mówiła.
Pan podrapał się po karku i uśmiechnął się nerwowo – Hmm... Nie wiem.
– Maa-chan i Satomi-chan obiecały, że będziemy bawić się razem.
– Przepraszam, ale nic nie wiem – rzekł z nieskrywanym smutkiem.

Pan w autobusie opowiedział jej o różnych rzeczach.
O tym, że nie słyszał, by ktokolwiek z ośrodka obecnie żył, oraz o tym, że eksperymenty w instytucie niczego nie wykazały, a także o tym, że nawet obecnie nieśmiertelność pozostawała w sferze marzeń.
Opowiedział jej o wszystkim.
Nie rozumiała. Choć może ten jeden jedyny raz, było to coś, czego nie chciała zrozumieć.

Lecz wciąż, dziewczyna czuła, że nie zobaczy się więcej z Maa-chan ani z Satomi-chan.

– Miło się rozmawiało, ale na mnie już czas. Nie jestem pewien, czy rozumiem, co dokładnie teraz czujesz, ale nie pozwól, by przykrości popsuły ci humor.
Po godzinnej rozmowie, autobus dotarł do przystanku staruszka. – a przynajmniej według jego słów – i wysiadł z pojazdu.
W obecnie przerażająco pustym autobusie było zupełnie cicho, i jedynie samotność towarzyszyła dziewczynie.
Dziewczę z trudem otworzyło jedno z okien autobusu. Nagle skoczyła w oszałamiającą scenerię, a wiatr chlastał jej skórę.
Oderwawszy się od framugi okna, bez lęku pikowała w stronę ziemi.
Świetnie się czuła z potężnym wiatrem miotającym jej ciałem, jak i ziemią powiększającą się przed jej oczami.
W tym wielkim świecie, jaki widziała, już nie było Maa-chan i Satomi-chan.
Właściwie, to wszystkich, których kiedykolwiek poznała, nie było na tym świecie.
Świat był i będzie przeogromny, a ona – wiecznie sama.

Ciekawe, czy Miko ma się dobrze?

Ta myśl przebiegła jej przez głowę w połowie swego lotu.
I wtedy zanurkowała w głębiny jeziora.

* * *

W roku 2200 skutki globalnego ocieplenia sprawiły, że przeróżne masy lądu na całym świecie zostały pochłonięte przez wody oceanów.
Nadmiar dwutlenku węgla podniósł temperaturę wody, zatem było tylko kwestią czasu, nim podwodne złoża hydratu metanu zaczną się kurczyć.
A gdy nadejdzie czas, temperatura Ziemi wzrosłaby z zawrotną prędkością, doprowadzając ludzkość do zagłady.
Owa teoria przemówiła do wielu.

Ludzie mieszkający na wybrzeżu wód gorączkowo popierali ruch przyjazny środowisku.
Moda na ekologię rozprzestrzeniała się jak zaraza; zwłaszcza w Australii, gdzie skutki globalnego ocieplenia były szczególnie widoczne. To właśnie tam swoją genezę miała organizacja religijna zwąca siebie Wybawicieli Eco, która podjęła mnóstwo wysiłku.
Ludzie na całej zachodniej półkuli przed posiłkiem i przed pójściem spać machali zielonym badylem i oddawali cześć bogowi Eco-Eco.
Lecz większość społeczeństwa, która dała już za wygraną, siedziała w domu z klimatyzacją ustawioną na pełną moc, trwając w oczekiwaniu na koniec świata.

Tymczasem, gdy ludzkość przeobraziła swój tryb życia na tortury wśród czterech ścian, dziewczyna każdego dnia pływała w oceanie.
Uwielbiała kąpiele wodne, stąd była bardzo zadowolona z globalnego ocieplenia.
W upale bliskim temperatury wrzenia dziewczyna chodziła nad ocean mniej więcej dwadzieścia sześć razy w tygodniu.
Dwuczęściowe stroje kąpielowe niezbyt przypadły jej do gustu, dlatego pływała całkiem nago przez trzysta sześćdziesiąt pięć dni.

Gdy spędzała czas na pływaniu, dziesięciolecia mijały w mgnieniu oka.
W owym czasie, dwie siódme lądu znalazło się pod taflą wody.
Lucie najwyraźniej wyczuwali nadchodzący koniec, a roczny wskaźnik samobójstw przekroczył 150 milionów.
Liczba samobójstw wkrótce zaczynała przewyższać liczbę narodzin w tym scenariuszu poprzedzającym nieuniknioną zagładę.
W Japonii natomiast porzucili nazewnictwo pór roku "wiosna, lato, jesień, zima" i podzielili rok na "porę gorącą" i "porę trochę mniej gorącą:".
W ten sposób zapomniano o dawnej znakomitości, która niegdyś opiewała "Wiosną jutrzenka.".

Wkrótce ziścił się największy lęk ludzkości.
Podwodne złoża hydratu metanu zaczęły się kurczyć, uwalniając metan do atmosfery.
Odliczanie do zagłady całej ludzkości rozpoczęło się.
W świecie bliskim destrukcji, ludzie poszukiwali wybawienia w religii. Dzięki temu, liczebność wierzących w Wybawicieli Eco znacznie przewyższyła liczbę chrześcijan.
A gdy wszyscy ludzie czcili swego nowego, nieodgadnionego boga zwanego Panem Eco-Eco, koniec był już bliski.

Tymczasem dziewczyna w najlepsze pluskała się w morzu.
W wyniku nieustannego pływania przez dekady, jej skóra nabrała lekko brązowego koloru, a sama cieszyła się dużo lepszym zdrowiem.
Osiągnęła wyżyny sztuki pływackiej, a ostatnio wciągnęło ją pływanie po Pacyfiku stylem motylkowym.
"Niech żyje globalne ocieplenie!" krzyczała – właściwie do nikogo – pośrodku Oceanu Spokojnego.

* * *

Pewnego dnia podczas wypoczynku nad wodą, mały meteoryt spadł na Ziemię.
Wylądował dokładnie na plaży, niedaleko której pływała dziewczyna.
Szczęśliwie ona jedna była w pobliżu, gdyż uderzenie było tak dotkliwe w skutkach, że zginęłoby każde stworzenie, które miało pecha znaleźć się w zasięgu pięciuset metrów.
Lecz dziewczyna była, oczywiście, nieśmiertelna, zatem wyszła z tego cało.

– Ojeju! Ale mnie to zaskoczyło!
Uderzenie odrzuciło ją daleko i wylądowała na plaży. Poocierawszy się po głowie, dziewczę wyruszyło zbadać źródło zjawiska.
Na miejscu znajdował się mały krater powstały przez meteoryt, świadczący o ogromnej sile upadku.
– Puyopuyopuyo...
Gdy podeszła do kosmicznej skały, usłyszała dziwny dźwięk.
Powoli zbliżała się do źródła słodkiego, kojarzącego się z plumkaniem odgłosu.

Znalazła dziwne białe stworzenie przywodzące na myśl słodką piankę.
– Co to? Czy ty jesteś mochi?
– Puyopuyo!
– Aaa, to mówi!
Małe, białe, okrągłe... Stworzenie, którego nigdy wcześniej nie widziała na oczy, podskakiwało wokół meteorytu.
– Niee, to nawet straszne! Straszne stworzenie, którego nie mogę pojąć!
Nieśmiertelna dziewczyna była akurat najbardziej niepojętym obecnym stworzeniem, lecz skaczący biały stworek nie miał jak wygłosić swej opinii.
Gdy stworzenie zobaczyło dziewczynę, potoczyło się po piasku do jej stopy i wskoczyło na jej ramię.
– Aww! Ale jak tak na ciebie patrzę, to jesteś naprawdę uroczy!
Dziewczyna dosyć szybko polubiła stworzonko.

Zaczęło z werwą podskakiwać wokół jej ramienia, lecz z czasem się zmęczyło.
Nawet zdawał się wydawać mniej bulgoczących pisków niż na początku.
– Głodny jesteś? Poczekaj chwileczkę.
Dziewczyna wyciągnęła ze swego plecaka pączka z dziurką i zaoferowała je stworzeniu.
– Puyooo! – Energia wróciła do niego w jednej chwili.
Niespodziewanie skoczyło do pączka i pożarło go.
– Łaa, zjadłeś go prawie jak zapaśnik sumo!
– Puyopuyo!
– Aww, aleś ty słodki. Wiem, wymyślę dla ciebie imię!
– Puyu!
– Ponieważ od samego początku zeżerałeś go prawie jak zapaśnik sumo, od teraz będę cię nazywać Gocchan!
– Poyopuyun!
I tak dziewczyna nazwała stworzenie imieniem Gocchan i odtąd każdego dnia karmiła go słodyczami.
Goochan ze smakiem połykał każdą daną mu przekąskę.
Nawet w chwilach gdy los ludzkości stawał na włosku z powodu globalnego ocieplenia, dziewczyna spędzała dni na zabawach z osobliwym stworzeniem. Dziewczę w rzeczy samej wykazywało się beztroską.

* * *

Pewnego dnia, mniej więcej po tygodniu o odnalezienia Gocchana, dziewczyna poszła go nakarmić słodyczami tak jak zwykle, lecz na miejscu spotkała również drugiego popiskującego Gocchana.
– Co TO jest? – dziewczyna potrafiła tylko się gapić w swej skrajnej głupocie.
Gdy zauważyły ją oba Gocchany, zbliżyły się do niej słodko popiskując, by zaraz wsunąć wszystkie makaroniki, które trzymała w ramionach.
– Och, jesteś zbyt uroczy, by tobie odmówić...
dziewczę należało do tych osób, co nie myślało za dużo o skomplikowanych sprawach.

* * *




Po tym wydarzeniu Gocchan mnożył się niczym króliki.
W wyniku ciągłego dawania pyszności słodkim Gocchanom, wkrótce zauważyła, że wokół niej skakało już sześćdziesiąt małych Gochanów.
Oczywiście ilość dawanych im specjałów wzrosła w tym samym tempie i bardzo kiepsko wyglądały jej zapasy makaroników.

Dziewczyna wiedziała, że miała pełne prawo się martwić, i nie mogła ignorować tej sprawy w nieskończoność, więc postanowiła, że wypuści na wolność Gocchany.
Gdyby pozwoliła sytuacji dalej się rozwijać, nie miałaby już dla nich więcej słodkości.
A gdyby nie mogła zostawić paru makaroników dla siebie, to bez wątpienia oszalałaby z ich braku.
Czasem trudne decyzje muszą zostać podjęte w imię własnego szczęścia.

– Przepraszam... Idę popływać motylkiem... – wymamrotała do Gocchanów, chcąc kontynuować swoje cudowne życie na wczasach. Nie miała żadnej motywacji do zmiany swego życia dla dobra Gocchanów.
Szczerze powiedziawszy, to dla niej wakacje i makaroniki były grubo milion razy ważniejsze niż Gocchany. Czasem, ludzie w rzeczy samej potrafili być nieczuli.

Zatem podarowała wszystkie Gocchany uprzejmemu badaczowi mieszkającemu niedaleko.
– Bardzo mi przykro, Gocchany od jeden do stu, ale w imię mojego własnego szczęścia, będziecie szczęśliwsze pod opieką tego nieznajomego staruszka! – rzekła, wskazując na dom naukowca.
Nim dziewczyna zauważyła, Gocchany zdołały rozmnożyć się do większej liczby.

– Ee, a czym w ogóle są?
– Robią takie śmieszne piski! Fajne, nie? Zajmij się nimi dobrze!
– Ale czym one są? I jak mam je nazywać... I co powinienem z nimi zrobić...
– Nazwij je tak jak chcesz! Powodzenia!
Po upewnieniu się, że badacz na pewno będzie je codziennie karmić słodyczami, opuściła go z westchnięciem ulgi.
Goochany zdawały się być smutne, gdy pisnęły za nią w ramach pożegnania.
Badacz, w którego ramiona wepchnięto stworzenia niedające się pojąć rozumem, również, z oczami martwej ryby, pojękiwał razem z nimi.

* * *

Trzy lata później, wyszła na jaw prawda o Gocchanach.
Były one cudownym organizmem, które pochłaniały gazy cieplarniane, a wydalały tlen.
Niedługo później zaczęły się nad nimi naukowe badania, aż w końcu znany był każdy szczegół dotyczący budowy Gocchanów.
Zgodnie z wynikami badań, to nie słodycze, a cukier zachęcał je do rozmnażania.
Co więcej, ponieważ potrafiły wchłonąć gazy cieplarniane w dużym stopniu bez uszczerbku na jakości powietrza, nie stanowiło problemu posiadanie ich większej ilości.
W rzeczy samej były one, w obecnej sytuacji, prawdziwymi wybawicielami ludzkości.
Należy też dodać, że skutkiem pozbawienia Gocchana pożywienia są jedynie popiskiwania, które zdawały się nieco smutniejsze, bez szkody na jego ciało. Więc czym dziewczyna się tak zamartwiała?

Po pięciu latach od rozpoczęcia badań wszystkie kraje zauważyły użyteczność kryjącą się w tych stworzeniach.
Po kolejnych dwóch latach, plany dotyczące zwiększania ich liczby zostały uchwalone przez poszczególne państwa.
Wraz z popiskiwaniem rozmnożonych Gocchanów, połknęły one wszystkie gazy cieplarniane, w mgnieniu oka zmniejszając w ten sposób efekty globalnego ocieplenia.
Niezdarny naukowiec, u którego dziewczyna zostawiła Gocchany, zdobył Pokojową Nagrodę Nobla oraz Nagrodę Nobla w dziedzinie biologii, jak i całą górę wyróżnień, jak taką za odkrycie ratujących planetę organizmów.
Co ważniejsze, dostał obrzydliwie wielką sumę pieniędzy, dzięki której mógł zjadać po sto makaroników dziennie przez tysiąc dni i wciąż mieć mnóstwo pieniędzy do wydania.

Ludzie z czterech stron świata czcili Gocchany jako wybawicieli ludzkości.
Mięciutkie białe stworzenia oficjalnie otrzymały miano "God" (Boga).
A ze względu na ich sympatyczny wygląd, ludzie rzeczywiście uwielbiali je jak bóstwa.
Część młodych ludzi zaczęło mówić na nie zdrobniale jako "God-chan", a później dla uproszczenia, skrócono imię do "Gocchan".
Zadziwiające, że było to to samo imię, które nadała im dziewczyna.

Uwielbiająca makaroniki dziewczę nie wiedziało nic o tych wydarzeniach, i jak zwykle wesoło kąpało się w wodach Pacyfiku.

* * *

Rok 2456. Stało się to latem, w dzień, kiedy niewiarygodna ilość cykad brzęczała nieznośnie. Tego dnia na Ziemię przybyło pierwsze inteligentne życie z kosmosu.

Przybyło ono specjalnie na tą planetę daleko spoza Układu Słonecznego, i posiadało zupełnie inny tok rozumowania od ludzi.
W tej opowieści to stworzenie będzie określane nazwą Paraporopurun.
Najbardziej charakterystyczną cechą Paraporopuruna były jego niezwykłe zdolności ofensywne.
Paraporopurun był w stanie nieść śmierć i zniszczenie z tą samą łatwością, co ludzie pałaszowali śniadanie.
W dzień, w którym Paraporopurun wylądował na Ziemi, wszyscy mieszkańcy prefektury Nagano zostali zdziesiątkowani niczym ziarnka piasku.

Lecz to nie była jedyna przerażająca cecha Paraporopuruna. Kolejną była jego więź myśli.
Zaraz po tym, jak Paraporopurun wylądował na Ziemi, podzielił się, tworząc swe własne klony.
Bez względu na odległość ich dzielącą, każdy z nich zaraz wiedział, który z nich został zaatakowany, a który raczył się jakim pożywieniem.
Paraporopurun również wykazywał się sprytem, więc bez względu na obraną przez ludzi strategię, szybko by ją rozwikłał i przygotował kontratak.
Pociski Patriot, broń laserowa, bomby atomowe, wodorowe – one wszystkie nie robiły wrażenia na Paraporopurunie. W rzeczy samej były dla niego utrapieniem.
Jako stwór z siedemdziesięcioma sześcioma wyłupiastymi oczami oraz trzystoma pięćdziesięcioma czterema bijącymi sercami, korzystający z długich trzech tysięcy macek z trzystoma milionami parami płuc, Paraporopurun siał zniszczenie.
Podzielił się jedynie do setki osobników, co było i tak wystarczającą liczbą do zgładzenia ludzkości.

Po wylądowaniu w 2456 roku, Paraporopuruny zmniejszyły liczbę ludności o połowę w ciągu trzydziestu lat.
Europa była w szczególnie opłakanym stanie, i nie zostało rozstrzygnięte, czy tamtejsi mieszkańcy zostali zredukowani do poziomu cząsteczek czy atomów.
Bazylika została doszczętnie zniszczona jak dotknięte klęską przez gracza w Sim City, a Alpy zostały zrównane z ziemią. Paraporopuruny kapały się w Renie, zanieczyszczając ją dziwnymi, nieznanymi substancjami, zmieniając jej kolor na fioletowawą czerwień. Stonehenge zostało wyrzucone poza atmosferę, unosząc się w kosmosie jako pył międzyplanetarny.

Ludzkość wytworzyła bronie biologiczne różnej maści, by pokonać Paraporopuruna, jednakże próby jego eksterminacji pozostawały bezowocne.
Jakiejkolwiek broni by nie wymyślili, Paraporopuruny zmieniłyby ją w pył w ciągu trzech sekund.
Jedynym sukcesem była dziewczyna człowieczego rodzaju, która zmieniła się w broń biologiczną.
Dziewczyna, na oko piętnaście lat, nosiła w swym ciele nieznane substancje, dzięki którym znakomicie sprawowała się jako narzędzie przeciwko obcym istotom.
Lecz nawet najwspanialsze wynalazki ludzkości nie pomogły w skutecznym wyeliminowaniu Paraporopuruna.

Dzięki szczęśliwemu zbiegowi zdarzeń w 2500 roku, liczba ludności zmniejszyła się do dwóch setek milionów.
Wystarczyło spojrzeć w oczy żyjących ludzi, by wiedzieć, że ich koniec był bliski.
A pośród tych wydarzeń, dziewczyna mająca aż za dużo czasu beztrosko badała głębiny oceanu.
Dzięki swej nieśmiertelności mogłaby nawet zamieszkać na dnie morza.

* * *

Gdy dziewczyna wypłynęła na powierzchnię po raz pierwszy od pięćdziesięciu lat, świat ponad taflą wody zmienił się drastycznie.
Nie pozostał żaden ślad po sklepie z jej ulubionymi słodkościami, a wszystkie drogi były przeorane dziurami.
Była zbyt zdziwiona, by cokolwiek powiedzieć, i zaczęła się kręcić i kręcić wzdłuż asfaltu. Zakręciła się w miejscu, i po chwili wylądowała w dziurze znajdującej się tuż przed nią.
– Ała! – pisnęła, uderzając głową o krawędź dziury.
– Czyli to nie jest żaden sen...
Zdała sobie sprawę, że przed oczami miała rzeczywistość.
Chodziła po okolicy, chcąc się dowiedzieć, co doprowadziło przestrzeń wokół do takiego stanu.
Podróżowała po całej Japonii, lecz wszędzie zostały dokonane podobne zniszczenia.
Tokyo Skytree ktoś przeciął w pół, Sapporo Dome zostało wywrócone do góry nogami, złoty Shachihoko został zmiażdżony i rzucony do morza, a jezioro Biwa zastępowała wielka góra piachu.
Twarze ludzi były pozbawione życia, bez wyrazu, jakby ich właściciele już byli martwi.

Kiedy przybyła do Okinawy, ujrzała młodą dziewczynę i dziwne stworzenie na szczycie zamku Shuri, na którym walczyły ze sobą z niesamowitą szybkością.
Uwielbiająca makaroniki dziewczę nie wiedziało, że tym stworzeniem był Paraporopurun, ale w mig pojęła, że przed oczami miało istotę nie z tej Ziemi.
Po wojowniczce było wyraźnie widać, jak bardzo była zmęczona pojedynkiem, otrzymawszy wiele poważnych obrażeń. Po walce trwającej niemal trzydzieści minut, dziewczyna i Paraporopurun błysnęli oślepiającym światłem i zniknęli ku niebu na północny zachód.
Będąc świadkiem tych wydarzeń, dziewczyna tylko westchnęła – Świat ostatnio się zrobił niebezpieczny w tych czasach.
Szczerze powiedziawszy, to póki mogła jeść makaroniki, nie przejmowała się zbytnio zagładą ludzkości.

Jednakże, obecna sytuacja wkrótce bardziej dawała się we znaki dziewczynie.
Znosiła trudności zwiedzając dno morza, lecz skoro wyszła na powierzchnię, postanowiła odnaleźć najbliższą cukiernię. Niestety, dokądkolwiek by nie poszła, nie widziała żadnego lokalu z ciastkami w Japonii.
W wyniku spustoszenia dokonanego przez Paraporopurunów, dziewczyna została boleśnie odcięta od źródeł makaroników.
W tych niespokojnych czasach, jeśli się miało czas na pieczenie makaroników, to równie dobrze można go było spożytkować na budowanie broni atomowych czy biologicznych. Żadna cukiernia nie mogła się ostać w takim świecie.
Przeszła cały kraj, lecz nie mogła znaleźć ani jednego sklepu, który oferowałby słodkości.
Zawodziła i pociągała nosem z przerażającą myślą, że już nigdy nie uda jej się zjeść makaroników.
Nawet gdy zmarł starszy pan, ona płakała tylko troszeczkę.
– Łaaa! Niee! Dajcie mi! Dajcie mi makaroniki! – dziewczyna krzyczała, zwijając się i rzucając w furii po pustej ulicy. Ziemia była mokra od łez, a jej płacz niósł się daleko po nocnym niebie.

Płakała przez trzy dni. W środku czuła się pusta, aż w końcu przestała.
Jej włosy w kolorze pastelowego różu były brudne od piachu i żwiru, a twarz usmarowana łzami i smarkami.
Była wypełniona smutkiem zbieranym od stuleci.
– Makaroniki... makaroniki...
Błąkała się niczym duch po zrujnowanym świecie, w kółko pod nosem powtarzając te słowa.
W spokojnych czasach nikogo by nie zdziwiło, gdyby dziewczyny nie aresztowała policja ze względu na jej dziwne zachowanie.
Lecz i w życiu bywają i lepsze chwile. Szczęście wkrótce się do niej uśmiechnęło.

– Tędy, panienko.
Niespodziewanie do dziewczyny przemówił głos wśród zgliszczy miasta Tokio.
Pośród ruin stał staruszek ubrany w fartuch.
– Co się stało? Jestem bardzo smutna, bo nie mogę jeść makaroników. Zostaw mnie.
– To przyjdź tutaj na chwileczkę.
– Ee, a po co? Ł-łaaaa!
W jego dłoniach znajdowały się idealnie okrągłe, kolorowe makaroniki, do których żywiła tęsknotę większą niż do wschodzącego słońca.
Ślinka pociekła jej z ust na widok słodkości, o których tak marzyła, i wyprostowała się z podniecenia.

– Łaa! Ła! Makaroniki! To nie sen! A może to i jest sen! Oby nie był to sen! – dziewczyna powtarzała głośno, uderzając się w głowę.
– Ała! To nie sen! Łaaa!
Dziewczyna była tak szczęśliwa, że wybuchnęła płaczem.
– Cz-czy wszystko w porządku, panienko...? – zapytał się staruszek w fartuchu ze słabym uśmiechem, wycofawszy się nieco na reakcję dziewczyny.
– W najlepszym! A tak poza tym, to skąd je masz? – zapytała się dziewczyna z uśmiechem po wytarciu łez. Nie potrafiła posiąść się z radości.
– Te są z czarnego rynku. A tamtych dla ciebie jest więcej. Te rzeczy zniszczyły moją cukiernię dziesięć lat temu.
Spojrzał na kupę gruzu z twarzą przekrzywioną bólem.
Dziewczyna nie mogła tego wiedzieć, lecz zgliszcza były pozostałościami sklepu zniszczonego przez Paraporopurunów.
– Cóż, mimo wszystkich przeciwności, uwielbiam piec makaroniki. Mam nadzieję, że otworzę kiedyś sklep, gdy nic nie będzie niepokoić tej ziemi. Na razie muszę podnieść swoje umiejętności piekąc i sprzedając makaroniki każdego dnia. Jesteś urocza, panienko, więc będziesz dostawać je za darmo.
– Hura! Dziękuję!
– Żaden problem! Zajdź do mojego sklepu, gdy już nadejdzie pokój!
– Dobra. Mam nadzieję, że za niedługo!
Staruszek w fartuchu podarował jej dziesięć makaroników, a dziewczyna ucieszona skakała wokół.
Staruszek uśmiechnął się z zadowoleniem, widząc jej radość.

* * *

– Dobrze, to do zobaczenia!
– Jasne, pa!
Dziewczyna pożegnała się ze staruszkiem w fartuchu i biegła przez dzielnicę będącą niegdyś Shibuyą. W rękach trzymała papierową torbę z makaronikami.
Biegła radośnie przez Tokio, poszukując miejsca z najlepszym widokiem na spałaszowanie przysmaków.
W tej właśnie chwili, mroczna forma życia pojawiła się przed jej oczami.
Miała sześćdziesiąt siedem oczu oraz trzy tysiące macek. Posiadała czerwonawo-fioletową skórę pokrytą śluzem, wybijające się pod nią serca i trzysta milionów płuc.
To nie mogło być nic innego, jak właśnie Paraporopurun.

– Och, ty jesteś...
Nie dając dziewczynie dokończyć zdania, Paraporopurun wystrzelił ku niej mackę z prędkością umykającą ludzkiemu oku. Jak tylko jedno z jego trzech tysięcy kończyn ją dotknęło, jej ciało poleciało jak leciutka piłeczka.
Siła ta potrafiłaby roznieść w strzępy zwykłego człowieka, a że dziewczyna była nieśmiertelna, to przetrwała.
Jednakże trzymane przez nią makaroniki spadły na ziemię, całe przy tym zanurzając się w błocie.
– Ałłł... Aaaa!! – kątem oka zauważyła porwaną torbę, a potem makaroniki, które wcześniej z niej wypadły.
Mając przed oczami sprofanowane makaroniki, dziewczynę wypełniło uczucie, którego nigdy wcześniej nie zaznała.
Dziewczyna, po której zwykle przykrości spływały jak po kaczce, teraz miała twarz czerwoną od gniewu.

– Ty...! Wiesz, co ty zrobiłeś?! Tym makaronikom staruszek poświęcił całe swoje życie! One są właściwie bezcenne, a teraz nie mogę ich zjeść! A teraz przeproś! PRZEPROŚ!
– ... ..... .....!
Choć na niego krzyczała, Paraporopurun nie rozumiał nic z jej ziemskiego języka.
Paraporopurun wydał jakieś dziwne dźwięki i wibracje i zamachnął jedną ze swych macek. Dziewczynę zwaliło to z nóg, tak samo jak wcześniej.
Znów wylądowała na ziemi, tym razem miażdżąc swym bokiem kilka makaroników przy upadku.
– ...! .....? ...!...
– Ałaa! Ty wielki głupolu!
Znów krzyknęła i zaczęła rzucać w Paraporopuruna makaronikami wyzbieranymi z ziemi.
Jakby kierowane magiczną siłą, makaroniki pomknęły prosto do paszczy Paraporopuruna, którą miał tylko jedną.
– . ........ .. ..........!
W jednej chwili fioletowo-czerwonawa twarz Paraporopuruna zmieniła barwę na żółtawo-zieloną.
Nagle przestał się ruszać, i lekko drżąc, popędził chyżo ku niebu na zachód, wydając z siebie przeraźliwe dźwięki.
– Zaraz! Oddaj mi moje makaroniki!
Jej słowa poniosły się echem ku niebu.

* * *

Kilka dni później wszystkie Paraporopuruny wymiotło z powierzchni Ziemi.

Dla Paraporopurunów makaroniki były przerażającym pożywieniem, który wywoływał to, co ludzie nazywali paraliżem i silnymi halucynacjami.
Gdy Paraporopurun zjadł makaroniki, z początku zbiło go to z tropu, lecz halucynacje rozprzestrzeniły się do wszystkich Paraporopurunów poprzez więź myśli.
Pozbawione rozumu zaczęły się wzajemnie zabijać, a ich liczba wyraźnie się zmniejszyła.
W czasie krótszym niż tydzień, niemal wszystkie Paraporopuruny zginęły, aż w końcu żaden się nie ostał.
Ostatnim Paraporopurunem szybko zajęła się dziewczyna będąca bronią biologiczną.
I w taki oto sposób cisza i spokój wróciły na Ziemię. Hura.

– ..... ... ..... .....

Ostatni z Paraporopurunów, tuż przed własną śmiercią, wyrzekł coś w języku niezrozumiałym dla ludzi.
Członkowie komisji ds. zwalczania Paraporopurunów rozumieli z niego co nieco, i postanowili w ramach ostatniego działania przetłumaczyć ostatnie słowa ich zaprzysięgłego wroga.

– Ujrzałem boginię.

Należy mieć na uwadze, iż ostatnie słowa Paraporopuruna były zniekształcone przez stan paraliżu i halucynacji, stąd kryjący się za nimi bezsens.
Oczywiście, ludzie z całego świata nie zwracali na to uwagi i święcie wierzyli, że wspominał o wspaniałej bogini, która uratowała świat.
Najeźdźca, który męczył ich przez półwiecze, najzwyczajniej w świecie został z dnia na dzień doszczętnie zniszczony. Stąd nie należało mieć im tego za złe.
Swe narodziny miał Kościół Wenus – religia, która czciła boginię, wybawicielkę ludzkości.
Wiernych szybko przybywało, a po mniej niż pięćdziesięciu latach już dziewięćdziesiąt pięć procent ludzkości było Wenusjanami.
Sama baśniowa bogini uwielbiająca makaroniki nawet nie wiedziała, że została wyniesiona na ołtarze, i wyruszyła w podróż po wszystkich cukierniach świata.

I była gdzieś tam daleko, z radością opychając się makaronikami.

* * *

Wszystkie problemy Ziemi zostały rozwiązane, a świat mógł się cieszyć długotrwałym pokojem.
Choć Paraporopuruny poprowadziły ludzkość niemal do krawędzi zagłady, ludzkość szybko odzyskała siły, zwiększając swą liczebność do dziesięciu miliardów.
Nie mając zbytnio co robić w świecie ogarniętym pokojem, ludzie zaczęli badać wszystkie nie całkiem zbadane sprawy dla zabicia czasu.
Przede wszystkim, wszelkie tajemnice ludzkiego ciała.
Potem, głębiny mórz i oceanów.
A później wszystkie stworzenia Ziemi, i samą historię planety.
Wszystko, od zapomnianej technologii po przyrządzanie najlepszego curry.
Każdą rzecz, na którą mógł wpaść człowiek.

Podczas gdy dziewczyna chodziła po świecie przez dwieście lat, nie zostało już właściwie nic, co nie zostało wcześniej wyjaśnione.
Narodziny Ziemi, tajemnice życia, zagadki głębin – wszystko było już jasne i oczywiste.
Tęgie głowy postanowiły, że będą następnie zajmować się materią poza ich własną planetą. Zwabieni chęcią poznania nieznanych światów, naukowcy skierowali swą uwagę na badania kosmosu.

Nastał boom na badania kosmiczne.
Tak jak ludzie ludzie marzyli o tym, by zostać baseballistami z prawdziwego zdarzenia, tak teraz wszyscy chcieli mieć wkład w badania nad wszechświatem.
Na początku ludzkość wcieliła w życie projekt terraformowania Marsa.
Po przekształceniu marsjańskiej atmosfery wedle własnej woli laserami antymaterii, wysłali na planetę góry cukru, Gocchanów i roślinność.
Projekt rozpoczął się w roku 2700, i w ciągu zaledwie kilku dekad, powierzchnia Marsa była zdatna do zamieszkania przez człowieka. Gocchany wciąż z radością plumkały.
Dzięki pomyślnemu procesowi terraformowania planety, postępy nad badaniami kosmosu przyspieszyły w wyjątkowym tempie.

Gdy ludzkość była zajęta badaniem gwiezdnej przestrzeni, dziewczyna zaprzyjaźniła się z chłopcem grającym w zbijaka w pewnym parku.
Młodzieniec w okularach należał do tych raczej słabowitych.
W XXVIII wieku wciąż patrzono z góry na słabych ludzi, i on często padał ofiarą przytyków od innych dzieci.
Tego dnia dzieciaki grały w zbijaka tylko z jednego powodu – a właściwie tylko po to, by poznęcać się nad chłopcem.
Niespodziewanie, dziewczyna przechadzając się po okolicy, natknęła się na nich. Miała przemożną chęć do zagrania w zbijaka i spytania się dzieci o przyłączenie się.
Oprawcy byli zaniepokojeni nagłym zainteresowaniem humorzastej i ślicznej dziewczyny o pastelowo-różowych włosach, lecz po chwili się zgodzili.

Poczynając od tego momentu, szala zwycięstwa przechyliła się na drugą stronę.
Dziewczyna była nieśmiertelna i bardzo silna , i ciskała piłką zarówno w nękających jak i nękanego.
W owej chwili rzeczywiście wyglądała jak ucieleśnienie mściwej bogini.
Niektórzy z chłopców na sam widok dziewczyny miotającej piłki z perfekcyjnym uśmiechem doprowadzał do płaczu i zmoczenia spodni.
Po jednym meczu, oprawcy rozproszyli się i uciekli w siną dal.
– Ała, jak to? A chciałam jeszcze się pobawić...

Słabowity chłopiec czuł niezmierzony respekt wobec dziewczyny.
Myślał o niej jak o prawdziwej super-bohaterce.
– Przepraszam! Mógłbym z tobą porozmawiać?!
– Hmm?
– Przepraszam, że tak niespodziewanie pytam, lecz pozwól mi zostać twoim uczniem! Proszę!
– Uczniem?
– Tak, tak! Czy mógłbym nazywać cię Mistrzynią?!
Dziewczyna chodziła już sporo czasu po tym świecie, ale nikt jeszcze nie prosił jej o zostanie jej uczniem.
Jej serce wypełniła radość i odparła – Jasna sprawa! – z nieskrywanym entuzjazmem.
Od tego dnia, chłopiec nazywał dziewczę swą Mistrzynią.

– Jeśli chcesz coś robić w ramach terminowania, to kupuj dla mnie słodkości każdego miesiąca!
Chłopiec zgodził się na to i rzekł, że będzie jej co miesiąc przynosić jej mnóstwo makaroników.
Z chęcią wypełniając rozkazy dziewczyny, wykorzystywał swe małe kieszonkowe na kupowanie góry słodkości pierwszego dnia każdego miesiąca.
– Mistrzyni! Przyniosłem ci w darze dzisiaj makaroniki!
– To wspaniale! W ramach podzięki przyjmij ten piasek.
– Dziękuję ci z całego serca, Mistrzyni! Rad jestem niezmiernie z Pani wspaniałego daru!
"Posiadanie ucznia jest bardzo łatwe" pomyślała dziewczyna.
Nawet gdyby przespała cały miesiąc, i tak dostałaby makaroniki. Zjadając je, dziewczyna zastanawiała się, co za pyszności otrzyma w następnym miesiącu.
Niegodziwa była z niej panienka. Urocza, siedemset pięćdziesięcioletnia niegodziwa panienka.

– Mistrzyni! Cóż należy zrobić, aby nie mieć sobie równych w grze w zbijaka?!
Chłopiec niekiedy zadawał jej takie pytania.
A gdy padło pytanie, dziewczyna z uśmiechem wyjawiała swe sekrety.
– Hmm... Pływanie nawet pomaga!
– Zaiste! Czyli pływanie wzmacnia mięśnie grzbietu, dzięki którym zawdzięczasz nieludzką siłę w rękach! Warto było się o to spytać! Pani jest niesamowita, Mistrzyni! Dobra, zatem będę pływać każdego dnia!
– Tak, to powinno pomóc. Pływaj dwadzieścia jeden godzin dziennie przez dwieście lat, a staniesz się tak silny jak ja!
– Niesamowite, o Mistrzyni! Łaa! Dam z siebie wszystko!
– Powodzenia!
– Dziękuję! I dziękuję z całego serca za twą wspaniałą radę!
– Ta, ta. Tylko nie zapomnij o makaronikach po niedzieli!
– Tak! Zrozumiano!

Chłopiec rzeczywiście wykazywał się głupotą, stąd dalej czcił i wywyższał ją w taki oto sposób.
Jednakże, był pilnym studentem, i dzięki niewielkiej dozie szczęścia spełnił swe marzenie i został badaczem kosmosu.
W czasie, gdy dziewczyna otrzymywała od niego smakołyki, ludzkość czyniła coraz większe postępy w poznawaniu gwiezdnej przestrzeni.
Dziesiątki milionów ludzi przeprowadziło się już na Marsa, a badania Układu Słonecznego były bliskie ukończenia.
Powoli, ludzkość zaczynała dociekać na temat terenów poza ich własnym układem gwiezdnym.

* * *

– Mistrzyni, czemu się nie starzejesz? – pewnego dnia zapytał się chłopiec dziewczyny w chwilach przerwy pomiędzy kolejnymi badaniami.
Zaśmiała się arogancko i mu odparła.
– Stałam się nieśmiertelna dawno dawno temu. Super, nie?
– Niesamowite! Ależ oczywiście, Mistrzyni!
– Jak najbardziej. Więcej pochwał proszę!

Dziesięciolecia minęły od ich pierwszego spotkania, a chłopiec pozostał taki sam.
Przez cały ten czas nie było miesiąca, w którym chłopiec nie przyniósłby dziewczynie słodkości. A przez wszystkie lata, dobierał dla niej coraz pyszniejsze i bardziej wyrafinowane.
W międzyczasie jej uczeń stał się jednym z wybitnych ekspertów w dziedzinie badań nad kosmosem.
Miał mnóstwo pieniędzy, które przeznaczał na pyszności dla dziewczyny.

Kiedy chłopiec rozmawiał z dziewczyną, był zawsze uśmiechnięty i pełen radości.
Wyglądał obecnie na o wiele starszego od dziewczyny, lecz w jego oczach ona zawsze była stawiana wyżej, jako Mistrzyni.
Dla kogoś z boku, ich relacja zdawałaby się osobliwa. Lecz im przychodziła ona z łatwością, i bardzo cenili swą więź.
Podobnie, dziewczyna myślała o chłopcu zawsze jak o chłopcu, i zawsze jako jej uczniu.
Zatem kiedy dziewczyna dostrzegła w jego czuprynie siwiznę, posmutniała nieco.
Jednakże nic nie powiedziała. Jej milczenie było jej największym kłamstwem.

Czas mijał, włosy chłopca całe stały się białe, a proces badania wszechświata zbliżał się ku końcowi.
Nie pozostało nic we wszechświecie, co nie zostało w pełni wyjaśnione.
Badacze stawali się ciekawi tego, czy cokolwiek istnieje poza kosmosem.
Niemal poznanym całym wszechświatem, ludzkość zbudowała wyposażony w napęd warp statek kosmiczny nazwany Białą Holli.
Stworzony, by odkryć wszelkie pozostałe tajemnice, pojazd stanowił ucieleśnienie nadziei ludzkości.
Statek wymagał żywej załogi, a gwiezdny napęd był bliski ukończenia. Jedyne, co pozostało ludzkości do zrobienia, to podróż poza granice wszechświata.

W dniu osiemsetnych urodzin dziewczyny, kilka tysięcy naukowców znalazło się na pokładzie Białej Holli wyruszyć w rejs daleko, poza znaną im przestrzeń.
Chłopiec był jednym z nich.
Jako osoba, która najbardziej wpłynęła na kształt projektu, był zobowiązany służyć ekspedycji wsparciem.

– Że co? Ale ja muszę dostawać co miesiąc makaroniki!
Dziewczę wyraziło dezaprobatę, gdy chłopiec opowiedział jej o swej wyprawie poza granice kosmosu.
Mimo upływu czasu, wciąż nie mogła się doczekać kolejnej porcji wybornych pyszności.
Nawet z technologią silników warp, chłopiec nie miał możliwości przesyłania jej słodyczy w trakcie podróży, która mogła zająć nawet dekadę. Było to coś, czego uwielbiająca słodkości dziewczyna nie mogła zdzierżyć.
Próbował uspokoić obrażoną dziewczynę – Proszę, wybacz mi, Mistrzyni! Ale obiecuję, że gdy wrócę, podaruję ci słodkości spoza granicy wszechświata! Zrobię wszystko, co w mojej mocy!
– Hmm... No, skoro tak...
– I gdy wrócę, przyniosę ci tyle słodkości, ile byś dostała przez dziesięć lat!
– Naprawdę?! Hura!
Była nieco zmartwiona, lecz jak najbardziej odpowiadały jej obiecane pyszności z nieznanych stron.

– Gdybyś miała kiedyś jakiś problem, zgłoś się tutaj.
Na odchodnym chłopiec podarował jej wizytówkę.
– Co to?
– Firma, którą niedawno założyłem. Pomyślałem o tym, że mógłbym spróbować wyćwiczyć więcej takich ludzi jak ty, Mistrzyni! Chcę, aby twoje pomysły poznał cały świat!
Na wizytówce było napisane "Siłownia Bohaterów sp. z o. o."
Bez względu na osiągnięty wiek przez chłopca, ona zawsze będzie dla niego bohaterką, która uratowała go od oprawców, superową i niezrównaną Mistrzynią.
– A zatem, dam z siebie wszystko!
– Tylko nie zamęczaj się za bardzo! I nie zgiń mi tam!
Dziewczyna z entuzjazmem żegnała chłopca. A ten uśmiechał się do samego końca.

* * *

Minął rok, od kiedy chłopiec opuścił Ziemię wraz z innymi badaczami.
Po roku podróży, Biała Holli dotarła do krańca terenów znanych ludzkości i wyruszyła w nieznane.
Wszyscy ludzie wstrzymywali oddech w chęci poznania nowych światów, gdy jedna jedyna wiadomość nadeszła z pokładu Białej Holli.

– Odkryliśmy szczęście.

Więcej komunikatów później nie zarejestrowano.

Ludzie na całym świecie przeżyli szok, i wysyłali w ślad za nimi ekipy poszukiwawcze, lecz żadna z nich nie wróciła.
Pozwalając zwyciężyć własnej ciekawości, wszyscy badacze kosmosu wyruszyli poza granice kosmosu.
Nigdy więcej nie postawili nogi na Ziemi.

Nikt nie miał pojęcia, co kryło się poza krańcem wszechświata.
Nikt nie mógł być pewien, czy rzeczywiście znajdowało się tam szczęście.
Lecz chłopiec z pewnością mógł nigdy więcej nie wrócić.
Dziewczyna czekała na niego, lecz nawet po dziesięciu latach się nie zjawił.
Park był taki sam jak zwykle, choć obecnie wyczuwało się w nim pustkę.
Jak gdyby kolor parku, w którym się bawili, stracił swój kolor.
Dziewczyna spojrzała w szare niebo i zamknęła oczy.

Myślę, że mój uczeń żyje szczęśliwie gdzieś tam, poza granicami kosmosu.

Jako zwykła uwielbiająca makaroniki nieśmiertelna dziewczyna, nie mogła o tym wiedzieć.
Lecz miała nadzieję, że jej ukochany uczeń rzeczywiście odnalazł tam szczęście.
Choć myśl ta niezbyt do niej pasowała, tak właśnie myślała. Taką właśnie miała nadzieję.

* * *

2828 rok. W Ziemię uderzyła niezliczona liczba ogromnych meteorytów.
Ich obserwacja była utrudniona przez grubą warstwę chmur oblekającą planetę.
Niewyobrażalna liczba skał kosmicznych zmierzała niewyobrażalną orbitą ku błękitnej planecie.
Najwyraźniej aktywność słoneczna zdarzająca się raz na milion lat musiała sprzyjać temu zjawisku.
Dzięki niej ludzkość nie mogła użyć przeciwko meteorytom jakiejkolwiek broni.
Z powodu braku naukowców, którzy opuścili planetę dekady temu, niewyobrażalne braki w personelu nie pozwalały na powstrzymanie uderzenia meteorytów.
Było to tak niewiarygodne, że nikt nawet nie śmiał się śmiać.
I właśnie dlatego zbliżał się koniec świata.

Gdy nadciągała zagłada, oszalały prezydent jednego z krajów wdusił szesnaście razy przycisk do odpalania broni jądrowej.
Rakiety atomowe spadły na świat wraz ze zbliżającymi się meteorytami.
Tej ostatniej nocy, świat pochłonęło oślepiające światło, rozświetlającym mroczne niebo.
Przy takim pokazie świateł było ciężko dostrzec, iż było się świadkiem końca świata.

Cywilizacja została starta z powierzchni Ziemi.
W jednej chwili, połowa ludzkości zginęła, a pozostali wkrótce zmarli w bliskim ostatecznego upadku świecie.
Jałowym i napromieniowanym. Cała technologia zmieniła się w pył.
Nieznany wirus przeniósł się z meteorytów, a miliardy ludzi nie wiedzących, co robić w obliczu końca, zginęło.
Ostatecznie, chmury pyłowe z uderzeń przykryły atmosferę, dając narodziny epoce lodowcowej.
Niegdyś piękna Ziemia w mgnieniu oka stała się wymarłą planetą.
Promienie Słońca już nie dosięgały jej powierzchni.
Nie było już dłużej błękitnej planety.
Cały świat przybrał jedynie szare barwy.

W ciągu kolejnego stulecia, ludzkość szybko wymarła.
Na Ziemi, którą w czasach świetności zamieszkiwało trzydzieści siedem miliardów mieszkańców, mało kto obecnie pozostał.
Większość roślin i zwierząt również wymarła.
Z powodu nieznanego wirusa, ci, którzy opuścili planetę, zrezygnowali z jej ratowania.

A dziewczyna dalej żyła na tym świecie.
W świecie pozbawionym światła.
Zamarzłym.
Wypełnionym pustką.
Świecie dotkniętym śmiercią.
By spotkać Miko, która czekała na nią tysiąc lat później w przyszłości, żyła dalej.

Musiała usłyszeć słowa, które Miko miała jej do powiedzenia.
– Muszę iść. Jeszcze tylko trochę...
Gdy rzekła, krew wypłynęła jej z ust.
Minęło niemal tysiąc lat, od kiedy cokolwiek złego się z nią stało.

Oczywiście, dziewczę nie miało o tym pojęcia, lecz wirus wyrządził szkody w jej genach.
W pewnym momencie stała się zwyczajną, uwielbiającą makaroniki baśniową dziewczyną.

* * *

Świat pełen popiołu.
Bez światła, bez koloru.
Wszystko zniszczone.
Chcę już niedługo znaleźć się w domu.
W miejscu, którego nie znam.

Jestem tym wszystkim tak bardzo zmęczona.
Zmieniającym się światem. Potrzebą żegnania się z ludźmi.
Tak bardzo zmęczona.

Żyłam o wiele dłużej niż trzeba.
Poznałam mnóstwo przyjaciół w ośrodku badawczym, i starszego pana, który codziennie dawał mi makaroniki.
Oddawałam hektolitry krwi, zwiedziłam cały świat.
Miałam bardzo długie wakacje, i sporo pływałam.
Znalazłam słodko popiskujące Gocchany, i oddałam je w dobre ręce.
Poznałam głębiny mórz, kosmitę, który zniszczył parę makaroników, i miałam własnego ucznia.

A teraz na własne oczy widziałam zagładę świata.

Ach, to wszystko minęło.
Tak, to wystarczy. To dla mnie już za wiele.
Ale, gdyby mogło się spełnić jeszcze jedno życzenie, to chciałabym się z nią zobaczyć, ten jeden jedyny raz.

To wszystko, czego sobie życzę, Miko.

* * *

W końcu stała się jedyną, która pozostała żywa na Ziemi.
Wszyscy, bez wyjątku, zginęli na tej planecie.
Ledwo mogła poruszać ramionami.
Ledwo widziała na oczy, i nie była w stanie wykrzesać siły w nogach.
Mimo to, wciąż żyła w świecie szarym od popiołu.

Wkrótce, nadejdzie i jej koniec.
Czuła, że zbliżają się ostatnie chwile uwielbiającej makaroniki baśniowej dziewczyny.

Niespodziewanie, pojawiło się światło w już dogorywającej planecie.
To było pierwsze światło w pokrytym popiołem świecie, zasłoniętym czarnymi chmurami, od dziesięcioleci.
– Skoro to widzę, to mój koniec będzie gdzieś tu... – wymamrotała nie mając do kogo.
Nagle, usłyszała skądś głos.
Myślała, że się tylko przesłyszała.
Lecz czuła, że był on prawdziwy.
Wiedziała, że słyszała ten głos wcześniej.
Nie mogła już więcej widzieć.
Ale wszystko już wiedziała.

– Dawno się nie widziałyśmy.

Głos niosący tyle wspomnień. Ten, który tak bardzo chciała usłyszeć. Od tysiąca lat.

– To prawda.

Dziewczyna uśmiechnęła się.

O czym myśleli ostatni pozostali ludzie na świecie?
O czym one rozmawiały?
Czy płakały?
Czy się śmiały?
Czy się smuciły?
Czy się cieszyły?
Czy może były złe?
Tego nikt się nie dowie.
Tę tajemnicę znały tylko one.
Ale jednego możemy być pewni.
W świecie bez makaroników ani żadnych innych słodyczy, w ostatni swój dzień na Ziemi, ludzie wyginęli szczęśliwie.

Oto była uwielbiającej makaroniki dziewczyny osobliwa,

lecz szczęśliwa historia.

* * *

3000 rok naszej ery.
Ludzie, którzy przenieśli się na Marsa, postanowili wysłać roboty, by te zbadały Ziemię.
Była to planeta, która obumarła lata temu, lecz ludzie doszli do wniosku, że być może będą w stanie coś z tym zrobić.
Roboty wykonały zdjęcia planety, które byłyby niemożliwe do zrobienia z Marsa z powodu międzyplanetarnego pyłu.
Był to opustoszały świat.
Zrujnowany krajobraz niezmąconej bieli.
Zniszczony, zdewastowany, wyeksploatowany świat.
Roboty dalej ją fotografowały.
Ludzie na Marsie zaczęli myśleć, że rewitalizowanie Ziemi było niemożliwe.
Ziemia naprawdę była nie do odratowania.
Gdy roboty dalej robiły zdjęcia, znalazły coś.
Ostatnie pozostałości po ludzkości, razem skulone i trzymające się za ręce.
Nie poruszały się więcej, lecz najwyraźniej było im przyjemnie.

Zdawały się szczęśliwe.

Po kilku dziesięcioleciach mieszkańcy Marsa stworzyli antyciała zwalczające nieznanego wirusa.
Było to możliwe dzięki odkryciu dziewczyny, która została nim zainfekowana.
Dzięki temu rozpoczął się proces reterraformowania Ziemi.
Dzięki niej, Ziemia odzyskała swą obiecującą przyszłość.
Jednak nie miało to żadnego znaczenia dla baśniowej dziewczyny uwielbiającej makaroniki, która po dziś dzień ściskała za rękę swej przyjaciółki.


Ciepło jej dłoni było wszystkim, czego tak poszukiwała przez te tysiąc lat.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarz wyraża więcej niż 1000 wyświetleń - napisz coś!